Ze zgliszcz na tron? Arsenal znów może być wielki

14 dni temu
Arsenal

Równo 20 lat czekają już kibice Arsenalu, by ich ukochany klub ponownie zakończył sezon z krajowym mistrzostwem. Wówczas niezapomniany skład "Kanonierów", na czele z Henrym, Ljungbergiem czy Bergkampem dokonał niemożliwego, kończąc sezon bez porażki i budując legendę "The Invincibles".

I choć w obecnych rozgrywkach Londyńczycy mają już na koncie pięć porażek, to ewentualny tytuł będzie niemniejszym osiągnięciem. Osiągnięciem przede wszystkim Mikela Artety, który wyciągnął klub z dna, przezwyciężając po drodze niemałe kryzysy, w trakcie których nie brakowało entuzjastów jego zwolnienia.

Władze Arsenalu wytrzymały jednak presję, dając Baskowi odpowiednio dużo czasu, a budowana przez niego drużyna z miesiąca na miesiąc nabiera kształtów. Dziś to jedna z najładniej grających drużyn ligi, a to wszystko za sprawą całej armii, będących wciąż na dorobku, młodych gwiazd. Obecny Arsenal to bowiem projekt Artety od "A" do "Z".

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: to musiało boleć! Młody kibic zatrzymany przez policję

Złe miłego początki

11. miejsce, 29 punktów straty do lidera (8 zapasu nad strefą spadkową), a na boisku taki rozgardiasz, że stawiający pierwsze kroki w dorosłej piłce Bukayo Saka grywał głównie na lewej obronie. To sytuacja, jaką na dzień dobry w Arsenalu zastał Mikel Arteta.

- Jeśli fani zobaczą, że Arsenal odzyskuje w końcu tożsamość, będą z nami na tym pokładzie. Musimy zrobić wszystko, by tchnąć w nich nadzieję. Jesteśmy największym klubem piłkarskim w Anglii i czas w to uwierzyć - mówił Arteta na jednej ze swoich pierwszych konferencji prasowych.

Wówczas brzmiało to jednak jak sen szaleńca. Arsenal trzy wcześniejsze sezony kończył bowiem poza top4 (wcześniej 20 lat z rzędu w najlepszej czwórce) i z sezonu na sezon wydawał się osuwać coraz mocniej w otchłań przeciętności.

Zresztą początki Artety w Arsenalu wcale nie wskazywały, by nowy szkoleniowiec miał z miejsca stać się "kolejnym Guardiolą". A takie były nadzieje. Bask bowiem wcześniej przez trzy lata dojrzewał trenersko jako asystent Guardioli w City, a sam Katalończyk otwarcie przyznawał, że widzi Artetę w roli swojego następcy, nie szczędząc mu przy tym komplementów.

Apetyty były więc rozbudzone, jednak rzeczywistość okazała się dużo bardziej brutalna. Dwa pierwsze sezony Arteta zakończył na 8. miejscu. To za jego kadencji klub po raz pierwszy w XXI wieku nie zagrał w żadnych europejskich pucharach.

W tym momencie wiele osób poddawało w wątpliwość sens misji Artety. Zwłaszcza, że i sama gra zespołu, choć zdarzały się przebłyski, nie mogła imponować.

Sukces budowany małymi kroczkami

Odkąd Mikel Arteta objął pod koniec 2019 roku Arsneal, przez szatnię Manchesteru United przewinęło się trzech szkoleniowców (nie licząc tymczasowego Michaela Carricka). Jeszcze mocniej statystykę tę wyśrubowała Chelsea. Tam od końca 2019 roku pracowało już czterech szkoleniowców, z czego jeden dwukrotnie (Frank Lampard).

Dziś oba te kluby trawi głęboki kryzys, a walka o tytuł wydaje się mrzonką niewiele realniejszą od tej, jaką była na Emirates Stadium, gdy trafiał tam Mikel Arteta.

I to właśnie fakt, że władze Arsenalu zdecydowały się postawić na jedną, konkretną osobę, którą obdarzono odpowiednio dużym kredytem zaufania dziś procentuje.

Co jednak warte podkreślenia, Arteta mógłby śmiało pozazdrościć warunków, jakie w swoich klubach zastali Mauricio Pochettino czy zwłaszcza Erik ten Hag. Chelsea oraz United nie wahają się bowiem ani chwili, gdy trzeba wydać kilkadziesiąt milionów euro na rynku transferowym. Erik ten Hag od swojego pierwszego okienka w roli menadżera Manchesteru mógł wykupić niemal pół holenderskiej Eredivisie na czele z jednym z najbardziej przepłaconych piłkarzy w historii - Antonym - ściągniętym za blisko 100 mln euro.

Arteta takiego komfortu nie miał. Przez pierwsze trzy okienka jedynym jego droższym transferem było kupno Thomasa Partey'a, który kosztował 50 mln euro. Łącznie na transfery wydał w tym czasie 90 mln euro - mniej niż kosztowali wspomniany Antony czy Mychajło Mudryk.

Tak naprawdę Arteta pierwsze duże pieniądze dostał dopiero przed obecnym sezonem, kiedy to za 115 mln euro sprowadził Declana Rice'a czy za 75 mln Kaia Havertza. Rzecz w tym, że skuteczność transferów Artety stoi na naprawdę wysokim poziomie. Dziś trudno wskazać jednego oczywistego zawodnika, którego zakup odbiłby się Hiszpanowi czkawką.

Z drugiej strony nie brakuje perełek, które Arteta wyłuskał za śmieszne, jak na standardy czołówki Premier League, pieniądze. Gabriel? 26 mln. Odegaard? 35 mln. Trossard? 24 mln. Śmiało można tutaj włączyć także Kubę Kiwiora, sprowadzonego za zaledwie 20 mln euro ze Spezii, a który niejednokrotnie udowodnił już, że może rywalizować o najwyższe cele w Anglii.

Co więcej, Arteta mocno postawił na rozwój młodzieży. Saka, Martinelli czy Saliba to dziś czołowe postacie zespołu, których zazdrościć może każdy ligowy rywal, a żaden z nich nie ma jeszcze skończonych nawet 23 lat. Jeżeli dodamy do tego Havertza (24), Odegaarda (25), Rice'a (25), Gabriela (26) czy White'a (26), to mamy obraz drużyny na lata.

Czas jednak, by po pięciu latach spędzonych w Londynie, Arteta wreszcie postawił kropkę nad "i" w swojej pracy i przywrócił Arsenal na angielski tron. By tak się jednak stało, Kanonierzy muszą nie tylko wygrać trzy pozostałe spotkania, ale też liczyć na potknięcie Manchesteru City, który choć póki co znajduje się za ich plecami, ma do rozegrania mecz więcej.

Pierwszy z tych trzech kroków w kierunku tytułu Kanonierzy mogą postawić już w sobotę. Początek meczu z Bounremouth zaplanowano na 13:30.

Czytaj także:  - Piłkarz Realu przerwał wywiad Muellerowi - Polski ekspert zaskoczył

Czytaj dalej
Podobne wiadomości