Pokazali zwiastun aktorskiego "Jak wytresować smoka" i się zaczęło ...
Czkawka? Jest. Szczerbatek? Jest. Wzgórza okalające Berg? Są. Właściwie wszystko jest, i to dokładnie tak samo, jak w 2010 roku. W DreamWorks uznano, że z jakiegoś powodu świat potrzebuje aktorskiej wersji doskonałego i nagradzanego "Jak wytresować smoka", choć od premiery pierwszego filmu nie minęło nawet jeszcze 15 lat. Sceptycy powiedzą, że powodem tym jest kapitalizm w jego najczystszej formie. Entuzjaści zwrócą uwagę, że dzięki nowej wersji cała rzesza młodych widzów zobaczy Czkawkę i Szczerbatka na wielkim ekranie, czego nie mieli okazji dotąd doświadczyć, bo nie było ich na świecie, kiedy animacje wchodziły do kin. Krótko mówiąc - zdania są, jak zwykle, podzielone.
"Jak wytresować smoka" dostanie aktorską wersję13 czerwca przyszłego roku na ekrany kin na całym świecie trafi aktorska wersja animacji "Jak wytresować smoka". Na razie wiadomo niewiele, zaś krótka zapowiedź produkcji odwołuje się bardzo mocno do wspomnień nieco starszych widzów, którzy animację widzieli na wielkich ekranach 14 lat temu. Pokazano główny duet ludzko-smoczy i Stoika Ważkiego, ojca Czkawki. Kadry to kopia animacji i na razie nie widać żadnego innego powodu, niż ten finansowy, który odpowiedziałby na pytanie: po co.
Wizualnie nie ma się do czego przyczepić. Jest nieco mniej bajkowo i zabawnie, niż było w 2010, 14 i 19 roku, ale to zdecydowanie zaleta, jeśli film ma być bardziej prawdziwy od nieco bajkowej stylistyki animacji. Szczerbatek wygląda dokładnie tak, jak mógłby wyglądać, gdyby od razu był "prawdziwym" smokiem. To wcale nie było takie oczywiste - w poprzednich latach fani oprotestowywali np. wygląd Sonica, którego na wielkim ekranie chciało pokazać studio Paramount Pictures. Ich pierwszy Sonic wyglądał... źle. "Za bardzo przypomina człowieka", "abominacja", "chcę to odzobaczyć" - pisali widzowie po obejrzeniu pierwszej zapowiedzi filmu. W przypadku Szczerbatka obaw nie ma, smok wygląda jak żywcem wyjęty z animacji.
Fabuła zdaje się być również dokładnie tą samą, którą otrzymaliśmy wraz z pierwszym filmem. Nic nie wskazuje na to, żeby twórcy (za sterami projektu stoi jeden z dwóch reżyserów, Dean DeBlois, który pracował też przy animacji) próbowali pokazać nowe wątki opowieści czy stworzyć filmową wersję serii książek o tym samym tytule autorstwa Cressidy Cowell. Gdyby postawiono na ekranizację książki, trudno byłoby oczekiwać od niej dobrego filmu - nie bez powodu animacja z twórczością Cowell miała generalnie niewiele wspólnego, dzięki czemu odniosła zasłużony sukces. Pozostaje zatem przełożenie znanego już filmu na aktorską wersję. Czy otrzymamy jakiekolwiek nowe wątki, których animacja lub kilkadziesiąt krótkich odcinków serialu nie pokazały? To się dopiero okaże.
Entuzjaści kontra RozczarowaniOstatnie lata to prawdziwy festiwal aktorskich wersji kultowych animacji. W tym trendzie króluje Disney, który toczy dość beznadzieją walkę z wiatrakami, "unowocześniając" klasyki do współczesnych norm. Właściwie każda nowa aktorska produkcja od myszki Miki spotyka się z krytyką - czy to "Królewna Śnieżka", "Mała Syrenka", czy "Król Lew". Niekiedy zarzuty są bardzo poważne, bo dotyczą rasizmu, innym razem widzowie narzekają, że pokazywanie w realistyczny sposób tego, co było bajkowe, zabija ducha opowieści. Obserwujący to wszystko nieco z boku DreamWorks zdawał się wyciągać wnioski z kolejnych prób Disneya - nie przerabiamy własnych filmów sprzed lat, bo głośna część widzów reaguje agresją, a to ostatnie, na czym nam zależy. Disney podejmuje jednak kolejne próby od lat i nie zamierza z nich rezygnować, co mogło skłonić DreamWorks do wyciągnięcia wniosku, że to się musi zwyczajnie opłacać.
Produkcja o Wikingach będzie pierwszą tego rodzaju, jaką DreamWorks zdecydował się ubrać w prawdziwych aktorów. Na razie ma szczęście - w przeciwieństwie do Disneya, nie mierzy się z krytyką graniczącą z hejtem, a raczej z prawdziwymi obawami miłośników animacji, którzy w ostatnich latach oglądali ją cyklicznie. Choć "Jak wytresować smoka" jest stosunkowo nowym filmem, doczekał się rzeszy bardzo, bardzo zaangażowanych fanów, dla których opowieść o przyjaźni Czkawki i Szczerbatka stała się swoistym kulturowym fundamentem. Ponieważ zaś aktorska wersja nie zapowiada gruntownych zmian w fabule i estetyce, dla części z nich, "Entuzjastów", nowe "Jak wytresować smoka" będzie wspaniałą okazją, żeby pokazać na wielkim ekranie ukochaną opowieść np. własnym dzieciom, a także ponownie przeżyć podobne emocje, co 15 lat temu.
Ale słychać też coraz donośniejszy głos "Rozczarowanych". Ci w nowym-starym filmie widzą głównie leniwy skok na kasę studia, które zamiast wymyślić zupełnie nową historię, bazuje na tym, co lata temu świetnie się sprzedało. "Brak szacunku dla pierwowzoru", "Hollywood nie ma już żadnych świeżych pomysłów", "każda scena to kopia" - komentują. I trudno się z tymi słowami nie zgodzić. Pojawiły się też zarzuty, że nowy film wygląda jakby był efektem pracy sztucznej inteligencji. Mason Thames (Czkawka) i Nico Parker (Astrid) nie zdążyli się jeszcze opatrzyć widzom, jednocześnie też Thames w zapowiedzi wygląda i zachowuje się dokładnie tak samo, jak animowany Czkawka. Ucharakteryzowany Gerard Butler również nie różni się od animowanego Stoika. I rzeczywiście, podobne postaci generuje np. Mid Journey po wpisaniu odpowiedniego hasła - co prawda Szczerbatek według AI nie bardzo przypomina Szczerbatka, ale już Czkawka i Astrid mają sporo wspólnego z nowym filmem od DreamWorks:
Czkawka, Astrid i (?!) Szczerbatek wygenerowani przez sztuczną inteligencję Fot. Mid Journey / AI / prompt własny
Głos na temat nowego projektu zabrał też jeden z reżyserów, który przy nowej produkcji nie bierze udziału. Chris Sanders wspólnie z Deanem DeBloisem stworzył pierwszą animację. Przyszłoroczne "Jak wytresować smoka" powstaje już wyłącznie mocami DeBloisa. Sanders w rozmowie ze ScreenRant przyznał, że sam też był sceptyczny co do tego pomysłu:
Miałem mieszane uczucia, bo uważam, że jeśli chcesz zrobić film aktorski, musisz mieć ku temu dobre powody. Może jest coś, co chcesz pokazać, czego nie dało się zrobić poprzednio? Na przykład wiele nowych filmów to nowe wersje animacji rysowanych odręcznie, dzięki czemu nowe produkcje nadają im nowy, współczesny, kinowy wymiar. Wiem, że przy "Jak wytresować smoka" pracuje mój współreżyser i współscenarzysta [przy pierwszym filmie - przyp. red.]. To daje pewną kontynuację pomiędzy tymi projektami, co może doprowadzić do czegoś spektakularnego - mówił. Jak to mawiał Leo Beenhakker, "for money"Trudno jednak uwierzyć Chrisowi Sandersowi, który sugeruje, jakoby procesowi tworzenia na nowo starych filmów towarzyszyły szlachetne intencje. Tymi na pewno nie grzeszy samo studio produkcyjne, dla którego zysk jest wszystkim a widz liczy się tak długo, jak idzie do kina i płaci za bilet. Nie bez powodu dostajemy w ostatnich latach głównie przeróbki i kolejne części tytułów, które już znamy i lubimy. Nie bez powodu w kinach jesienią królowały najpierw "Beetlejuice, Beetlejuice", teraz "Gladiator 2", zaś niebawem na ekrany trafi "Moana 2". Każde studio w Hollywood chce mieć swoje "Gwiezdne Wojny", własną franczyzę, którą będzie można eksploatować w nieskończoność - i to właśnie dzieje się z "Jak wytresować smoka".
Czy taki proceder przyniesie oczekiwany efekt finansowy? Bez wątpienia. W samym 2024 roku na liście najbardziej kasowych produkcji box office na całym świecie w pierwszej dziesiątce nie ma ANI JEDNEJ (jeśli drugą część "Diuny" zaliczyć do kontynuacji) oryginalnej produkcji, która nie odwoływałaby się do wcześniejszych filmów. Dopiero na 13. miejscu znalazło się świeże "It ends with us", na 14. "Dziki robot", na 19. "If" i na 20. "The Fall Guy". Pozostałe miejsca należą do filmów "kolejnych części", remake'ów po latach lub sentymentalnych skoków na zawartość portfela widza tęskniącego za latami młodości. Obecność zaledwie czterech świeżych tytułów na liście 20. najchętniej oglądanych filmów w 2024 mówi sama za siebie - nie chcemy i nie lubimy nowych rzeczy. A nawet, jeśli je lubimy, to nie pozwalamy twórcom na nich zarobić.
Za kolejną odsłoną "Jak wytresować smoka" przemawia bowiem rzecz najważniejsza w produkcji czegokolwiek - pieniądze. Wyprodukowane dotychczas trzy obrazy cieszyły się ogromną popularnością i dały w sumie ponad 1,6 miliarda dolarów zysku. To tyle, ile w 2019 roku zarobił krytykowany od góry do dołu remake "Króla Lwa". Wypowiedziane przez Leo Beenhakkera słowa z reklamy sprzed lat są więc jak najbardziej aktualne. Po co robić nowe wersje starych rzeczy? For money, for money.