"Kulej. Dwie strony medalu" w reżyserii Xawerego Żuławskiego to jedna z najbardziej wyczekiwanych polskich premier tego roku. Trwające od rozpoczęcia zdjęć zainteresowanie powstającym filmem spokojnie można porównać do ekscytacji, jaka towarzyszyła pięściarskim pojedynkom tytułowego bohatera. Zaprezentowana na 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni opowieść o legendzie polskiego boksu to kino sprawne realizacyjnie, lecz dalekie od olimpijskiego złota.
Z bogatej biografii Jerzego Kuleja Xawery Żuławski i piszący wraz z nim scenariusz Rafał Lipski wybrali szczytowy okres kariery sportowca. Legendę boksu poznajemy w momencie, gdy w 1974 roku sięga po złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio i towarzyszymy mu w przygotowaniach do odbywających się cztery lata później igrzysk w Meksyku. W tym czasie Kulej zakłada rodzinę, ale również stawia czoła własnym słabościom - miłości do przygód, rozrób i alkoholu, które przysporzyły mu szeregu prywatnych i zawodowych problemów, omal nie kończąc jego sportowej kariery. I tylko szczęście oraz siła charakteru pozwoliły mu znowu stanąć w olimpijskim ringu i jako jedynemu polskiemu pięściarzowi w historii sięgnąć po drugi z rzędu triumf.
To fascynująca historia i jej filmowa wersja od początku zapowiadała się jako grad mocnych, celnych ciosów, które powalą filmowych przeciwników na kinowe deski. Za kamerą twórca kultowej "Wojny polsko-ruskiej", mający niesamowitą charyzmę reżyser z gdyńskim Złotym Pazurem za "Apokawixę". W roli tytułowej Tomasz Włosok - jeden z najzdolniejszych młodych polskich aktorów, ubiegłoroczny laureat Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego, który, przygotowując się do roli, spędził na bokserskich treningach setki godzin. A jako gwarant jakości - producenckie Watchout Studio, które przed dekadą zrewolucjonizowało polskie myślenie o filmowych biografiach, wygrywając Gdynię obrazem "Bogowie" Łukasza Palkowskiego, który do kin przyciągnął 2,2 mln widzów.
I rzeczywiście od pierwszych kadrów czuć, że znaleźliśmy się w tym samym "watchoutowym" uniwersum, do którego obok "Bogów" należy również "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" Marii Sadowskiej (2017). Odtworzony w filmowych detalach PRL: przesiąknięta potem i papierosowym dymem słynna bokserska Hala Gwardii, będący areną Balu Mistrzów Sportu, bijący blaskiem partyjnej siły i sprawczości Pałac Kultury i Nauki i wreszcie warszawskie ulice - od gwarnego śródmieścia po mroczne rejony Pragi, budzącej skojarzenia ze "Złym" Tyrmanda. W tym wszystkim Kulej - uwielbiany przez tłumy pięściarz, wspaniały tancerz i kompan do kieliszka, a zarazem zatrudniony na fikcyjnym etacie podporucznik Milicji Obywatelskiej.
Ekranową historię Kuleja poznajemy z punktu widzenia jego przyszywanego ojca, a zarazem trenera polskiej kadry - Feliksa Stamma, w którego wciela się Andrzej Chyra. To jego narracja z offu wprowadza nas w szczegóły pierwszego z olimpijskich tryumfów i anonsuje problemy, które mają się pojawić. Ta narracyjna podpórka wypada niestety fałszywie i już na początku kładzie się cieniem na filmowej opowieści. Co więcej, mimo początkowej sugestii Stamm nie jest tu wcale postacią, która walczyłaby o Kuleja z jego słabościami i demonami. Takie rozłożenie akcentów mogłoby stanowić koło zamachowe do historii o mistrzu, który w drodze na szczyt kilkukrotnie upada, by się podnieść. Zamiast tego postać trenera pełni tu rolę narratora sowizdrzalskiej ballady, którą staje się ta opowieść. Jest w niej ukochana - Helena (w tej roli Michalina Olszańska), tajemniczy pułkownik Sikorski (Tomasz Kot) i wreszcie najlepsi kumple Aluś i Wituś (będący ozdobą filmu duet Konrad Eleryk i Bartosz Gelner).
Zaplątany w ten relacyjny trójkąt Kulej miota się, próbując pogodzić życie sportowca z byciem mężem i ojcem oraz naturą hulaki, notorycznie pakującego się w kłopoty. I pozornie wszystko się zgadza, choć Xawery Żuławski mocno romantyzuje prawdziwą historię, a szczególnie relację Kuleja z Heleną. Dużo gorzej, że autorów scenariusza w finale dopadła pokusa poprowadzenia całej opowieści w mocno fikcyjne rejony rodem z kina klasy B.
Główny problem "Kuleja" to jednak brak stawki. To opowieść o mistrzu i skoro wiemy od początku, że przywiezie z Meksyku drugi złoty medal, to ekranowe pojedynki zamieniają się tu tak naprawdę w odliczanie do finałowej walki. I choć dobrze prezentują się w kamerze, a Tomek Włosok imponuje sylwetką i poruszaniem się po ringu, to przebieg kolejnych rund nie budzi specjalnych emocji. A trwająca blisko dwie i pół godziny opowieść bywa nużąca.
Nie sposób nie zestawić "Kuleja" z mającym premierę niecałe dwa tygodnie przed Gdynią "Bokserem" Mitji Okorna. Podobny temat, do pewnego momentu podobne realia oraz podobna skłonność bohaterów do pakowania się w kłopoty. "Bokser" to jednak zawodnik innej wagi albo używając PRL-owskiej nomenklatury "wyrób filmopodobny", w którym dramaturgiczna nieporadność żonglujących kliszami scenarzystów i reżysera zmienia historię w serię slapstikowych gagów.
"Kulej" ze wszystkimi swoimi wadami to jednak wciąż kino, choć momentami oddychające rękawami jak zawodnik po ciężkim pojedynku. A rozczarowanie jest tu podobne, jak w przypadku tegorocznej przegranej Igi Świątek na igrzyskach w Paryżu. Miał być nokaut, tymczasem dostajemy coś, co we wspomnianym "watchoutowym" uniwersum zasługuje co najwyżej na brąz.
5,5/10
"Kulej. Dwie strony medalu", reż. Xawery Żuławski, Polska 2024, dystrybutor: Next Film, premiera kinowa: 11 października 2024.