Rozczarowany Machine Gun Kelly i nieoczywiste hity. Co działo się ...
Nie od dziś wiadomo, że polska publiczność, również ta festiwalowa, jest specyficzna. Pewnie można napisać tak o słuchaczach muzyki w każdym kraju. Co prawda globalizacja, internet i streaming ujednoliciły trendy muzyczne na całym świecie, jednak - co tu dużo mówić - nie da się pewnych lokalnych niuansów, wpływający na gusta muzyczne zmienić. Albo inaczej - nie da się sprawić, że wszystko, co w USA jest przyjmowane z największym namaszczeniem, również będzie przyjmowane tak w innych krajach. Również w Polsce.
SZA (czyt. Syza) to obecnie jedna z największych gwiazd w USA. Jej pierwszy album, debiut o nazwie "CTRL", pokrył się w Stanach Zjednoczonych potrójną platyną. Jej ostatnie "muzyczne dziecko" - płyta "SOS" - to w Stanach podwójna platyna. "Kill Bill" z tej samej płyty to absolutny hit streamingu.
Mikołaj Ziółkowski - znów odwołam się do konferencji prasowej z początku festiwalu - nie mógł nachwalić się 33-letniej artystki, wskazując, że jest to jedno z najgorętszych nazwisk obecnego sezonu koncertowego.
I ja się z tym wszystkim zgadzam. Ale znam też polską specyfikę. I wiem, że polski festiwalowicz/koncertowicz nie zawsze wybiera tego, co jest najpopularniejsze na świecie.
SZA na Open'erze zaprezentowała się bardzo przyzwoicie. Ma świetny głos, kilka naprawdę dobrych utworów w swoim repertuarze, nie jest zamknięta na publiczność, co było też widać na polskim koncercie. Ma też pomysł na to, jak ułożyć piosenki podczas występu (chociaż trzeba tu przyznać, że w Polsce musiała nieco skrócić swoją tracklistę i dostosować ją do warunków festiwalowych, na których w tym roku się nie pojawia). Jednak i na jej koncercie - mimo że była gwiazdą numer jeden drugiego dnia - publiczność nie do dopisała.
Powtórzę to więc raz jeszcze, ten koncert był naprawdę niezłym wydarzeniem. Ale - jak to było w przeszłości m.in. z D'Angelo And The Vanguard - polski słuchacz jest specyficzny i nie zawsze obchodzi go to, co jest numerem jeden, dwa lub trzy na świecie. A takie podejście stanowi tym większe wyzwanie dla organizatorów.
Po raz kolejny okazało się, że Open'er i jego widownia, mimo upływu lat i zmiany pokoleniowej, ma sprawdzone metody na dobrą zabawę. Gdy na głównej scenie pojawia się elektronika - w tym przypadku Major Lazer Soundsystem - to wiadomo, że ten koncert będzie miał największe branie tego dnia.
I tak stało tym razem. Co prawda nie był to frekwencyjny szał, jak w przypadku Major Lazer w 2015 roku, kiedy to ich koncert dosłownie wymiótł całą publiczność festiwalu i nawet w strefie gastro trudno było odnaleźć jakąś zabłąkaną osobę. Być może to też kwestia tego, że ML w muzyce elektronicznej i mainstreamie od tamtego czasu jednak nieco stracili na znaczeniu (to jednak osiem lat).
Były klasyki dobrej imprezy, czyli Rihanna, Yeah Yeah Yeahs, "Lean On", było oczywiście "Poland" Lil Yachty'ego bo obecnie przyjazd zagranicznej gwiazdy bez nawiązania do tej piosenki nie jest kompletny. Były rażące oczy wizualizacje, ogień, serpentyny, dużo basu i sporo energii na scenie ze strony hypemana.
I mimo że ten DJ-ski set nie stał na wybitnym poziomie, to jednak czuć było w tym sporo energii, a kto się pod sceną pojawił, ten bawił się znakomicie.
"Dlaczego i po co", to słynne hasło z jednego z przemówień Szymona Hołowni, które stało się memem, rozbrzmiewało mi w głowie, gdy zacząłem oglądać koncert Machine Gun Kelly'ego.
Być może każde pokolenie musi doświadczyć swojego The Offspring lub po prostu mieć swoje gwiazdy pop punku / emo rocka. Sam natomiast za tym, wymierającym już nurtem w muzyce, nie przepadam i nie do końca jestem przekonany, czy powinno się wpuszczać w niego nowe siły witalne.
Machine Gun Kelly - trochę raper, trochę gwiazda rocka, a trochę celebryta - wypadł na scenie dość blado, chociaż nie wątpię, że komuś granie im głośniej tym lepiej, bez żadnego ładu i składu, na pewno przypadło do gustu.
Raper/rockman nie był chyba do końca zadowolony z tego, co widział pod sceną. W pewnym momencie rzucił do ludzi stojących pod sceną: "Widzę ogromne pole, a na nim bardzo mało ludzi. Może powinniście więcej jeść, żeby było was więcej". Gwiazdor narzekał też na złe ustawienie sceny (oślepiało go ostre światło słoneczne).
O ile wczorajsza scena główna momentami wypadała raczej tak sobie, to nadrabiały koncerty z namiotów. Pełen Tent Stage przyszedł oglądać Mroza, z którym gościnnie pojawiła się Daria Zawiałow. Wokalista zdecydował się nawet zagrać dla openerowskiej publiczności nową wersję "Miliona monet", co raczej mu się nie zdarza.
Spore tłumy zgromadził też pod sceną David Kushner, wschodząca gwiazda muzyki pop i romantycznych ballad, który za sprawą przeboju "Daylight" podbił TikToka, ale i serca młodych fanów i fanek.
Namiot obok znakomite muzyczne widowisko stworzył Szczyl ze swoim zespołem. Jego numery w wersji na żywo zyskują znakomity, rockowy pazur. Ten koncert pokazał też, ile zyskuje występ live, gdy w twoim składzie jest dobry saksofonista. Słuchało się tego wyśmienicie. No i dodajmy, że Szczyl nie kończył sam, bo na scenie - jak w poprzednim roku - zaprosił Franka Leena.
Pisałem coś o saksofonie? No to Ezra Collective, którzy zagrali na Alter Stage krótko przed Major Lazer i ich skromna sekcja dęta, wyczyniała na swoim koncercie prawdziwe cuda. Tak jak cała formacja. Ogromne pokłady energii i kreatywności oraz znakomite brzmienie sprawiały, że człowiek aż rwał się do tańca. Poza tym, panowie z kolektywu pokazali też jak sprawnie dyrygować publiką, prawie nic do niej nie mówiąc.
Gdy już jeden z muzyków zdecydował się przemówić do tłumu, wytłumaczył przekaz płynący z ich twórczości. "Jesteśmy tutaj po to, aby dać wam radość" - mówił ze sceny, a żeby wzmocnić swój przekaz, słowo radość, z pomocą widowni, próbował wymówić po polsku.
Wieczór na Tencie zakończyła natomiast Brodka, która ze swoim dusznym, triphopowym repertuarem eksploruje kolejne nieodkryte dla siebie rejony muzyki. Gościem specjalnym koncertu była Beata Kozidrak. Wokalistka Bajmu zaśpiewała swój przebój "Jezioro szczęścia" w "egzotycznym tercecie" (dołączyła jeszcze Rosalie.) Po wykonanym numerze Brodka padła przed Kozidrak na kolana.
Drugi dzień festiwalu przeszedł do historii. Trzeciego dnia Open’er wróci do korzeni. Główną scenę przejmą gwiazdy rocka, natomiast na terenie festiwalu przewidywany jest deszcz. Bo co to za Opek bez deszczu?