Baba Jaga patrzy - Recenzja serialu Squid Game (2021) - Filmweb
Baloniki pokolorowane niby dziecięcymi kredkami oraz arkady i klatki schodowe, wijące się ku milczącym plutonom egzekucyjnym jak trójwymiarowe Węże i drabiny, bardziej niż Boschowskie piekło przypominają starannie rozplanowane korytarze podziemnych rzeźni disneylandowego pałacu. Idący na śmierć tłum, omamiony mrzonkami, zachowuje się jednak jak uczestnicy letnich kolonii – niby świadomi tego, co ich czeka, a jednak odżegnujący zły los płonnym przeświadczeniem, że przecież nie trafi akurat na nich. Przynajmniej do chwili, kiedy padnie pierwszy trup. Ale ten landrynkowy labirynt nareszcie ma swojego Tezeusza. A także Minotaura.
Po trzech latach, jakie upłynęły od pierwszego sezonu, bezzasadnie wybrzmiewają pytania odnośnie do sensu sztukowania kontynuacji historii, wydawałoby się, kompletnej. Bo i zostaliśmy wtedy z paroma fabularnymi nitkami, na których przydałoby się zawiązać supełek, i sam pomysł na powtórne skapitalizowanie tak nośnego pomysłu spina się z ideowymi założeniami "Squid Game". Projekt ten, z założenia będący krytyką kapitalistycznego porządku, od samego początku był jego inherentnym elementem. Nie tylko telewizyjną rozrywką per se, ale i dobrze naoliwioną maszynerią zdolną wyprodukować charakterystyczną ikonografię z ogromnym potencjałem merkantylnym. "Squid Game" stało się tym samym dziełem przewrotnym – bo z jednej strony, dzięki prędko pęczniejącej potędze komercyjnej marki, niejako wykorzystuje dobrodziejstwo systemu, a z drugiej, przy wykorzystaniu hiperboli, jest jego zajadłą krytyką.
Zupełnie jakby Hwang Dong-hyuk, reżyser i scenarzysta całości, chciał powiedzieć, że możemy sobie narzekać, możemy się boczyć, możemy krzyczeć i drapać, ale i tak staniemy na linii startowej i pobiegniemy razem z innymi szczurami – choć wszyscy do tego maratonu sprintem ruszamy z innego miejsca. W tym świetle "Squid Game" proponuje rozwiązanie znacznie sprawiedliwsze, bo w oczach Lidera, który zawiaduje zabójczymi grami, wszyscy jesteśmy sobie równi. No, prawie. Bo choć Seong Gi-hun (Lee Jung-jae) znowu przywdziewa zielony dresik, to do turnieju przystępuje z zasobem wiedzy zarezerwowanym dla zwycięzcy. Ale czy aby na pewno? Otóż nie.
Stąd pozostaje uspokoić tych, co boją się powtórek. Zbierające krwawe żniwo, sadystyczne wersje dziecięcych zabaw są (z małym wyjątkiem) w drugim sezonie inne. Hwang nie ogranicza się do powtórki z rozrywki. Ba, zdaje się nawet, że chętnie porozkładałby akcenty jeszcze inaczej, ale rynek wymusza skoncentrowanie się na owych grach, bo przecież chcemy oglądać zmagania nieszczęsnych dłużników, hazardzistów, eksmitowanych i oszukanych równie mocno, co zamożna publika, dla której się te igrzyska urządza. I choć wiemy, że to przecież tylko streaming, to, znowu, czasem drga powieka i człowiek wierci się niewygodnie w fotelu, mając świadomość, że padł ofiarą swoistego szwindla, stając się tym, który płaci za brutalny teleturniej.
Seong, zamiast cieszyć się z wygranej, lata po zwycięstwie poświęcił poszukiwaniu tajemniczego rekrutera, chcąc położyć kres krwawym zawodom. Podobny cel przyświeca również zawziętemu policjantowi Hwangowi Jun-ho (Wi Ha-joon), który bezskutecznie poszukuje lokalizacji wyspy, gdzie udało mu się niegdyś przeniknąć. Ale panowie spotykają się tylko na chwilę i wątek Hwanga pozostaje zmarnowany aż do samego końca. Tyle że da się to jeszcze naprostować, bo drugi sezon "Squid Game" to tak naprawdę połowa sezonu – zakończonego cliffhangerem, nieoferującego definitywnych rozwiązań, podzielonego na kawałki, co jest ewidentnie wymuszone chęcią rozciągnięcia emisji całości na dłużej. Nie jest to trik nowy, ale sztuczka ta ciągle irytuje jednako.
Seong-Tezeusz szybko gubi jednak kłębek przewagi, a Lider-Minotaur zdejmuje maskę i zstępuje do labiryntu jako pozorny sojusznik, chcąc dopilnować, aby niegdysiejszy zwycięzca jedynie uatrakcyjnił rywalizację i za bardzo nie namieszał. Trzymając się blisko niego, staje się sojusznikiem i powiernikiem, facetem, któremu, wbrew rozsądkowi, zaczynamy kibicować, choć wiemy przecież, jak się ta nieprawdziwa przyjaźń zakończy. Seong planuje i konsekwentnie realizuje rewolucję, tyle że, aby mogła ona wypalić, musi zwerbować armię. Novum w tym sezonie jest przycisk do głosowania, który dzieli uczestników na tych, którzy chcą kontynuować zmagania, i na chętnych je przerwać. Prowadzi to do niemal natychmiast do osobistych antagonizmów, szantaży, fałszywych uśmiechów i szczerych gróźb. Jak i poprzednio, zawodnicy to istny przekrój społeczny i klasowy, ale mało kto, poza Seongiem i Liderem, przykuwa uwagę.
Trudno ocenić drugi sezon "Squid Game" z uwagi na jego ostentacyjną niepełność, ale, mimo ograniczeń narzuconych przez sam pomysł, którego stał się niewolnikiem, Hwang stara się wykorzystać (ze zmiennym rezultatem) to, co zostało do tej pory niezagospodarowane. Sceny, a nawet całe odcinki dziejące się poza wyspą są nużące i tylko pozornie pogłębiają świat "Squid Game", portrety psychologiczne postaci albo nie zmieniły się od ostatniego razu, albo pozostają papierowo cieniutkie, a warstwy treściowe nie zostały znacząco rozbudowane. Słowem: co tutaj dobre — i, nie zrozumcie mnie źle, jest tego sporo! — to to, co już dobrze znamy, co zostało przeniesione z pierwszego sezonu. Hwang opowiada teraz co prawda o buncie, o jego paradoksalnie daremnej słuszności, aranżując przy tym dynamiczne sceny akcji (jedna ze strzelanin przypomina niemalże armatni pojedynek galeonów), ale nigdy nie nurkuje głębiej niż przed trzema laty, zatrzymując się na tym samym zestawie refleksji. Co ciekawe, na chwilę obecną to wystarczy. To niezła podkładka pod kolejny sezon, a raczej pod domknięcie omawianego. Stąd zwycięzców i przegranych poznamy dopiero za jakiś czas. Na razie gra trwa.
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu