Sri Lanka – kraj herbaty i gościnnych ludzi...
Spośród Polaków najgłębszy ślad zostawił ks. Władysław Michał Zaleski. Ale byli tu też m.in. Julian Fałat, Karol hrabia Lanckoroński, Adam Asnyk, Witkacy, a PRL-owski premier Józef Cyrankiewicz zasadził tu drzewko.
Zaplanowany pół roku wcześniej wyjazd na Sri Lankę, mimo przestróg i ostrzeżeń, że przecież tam niebezpiecznie, bo rozruchy, demonstracje, islamiści i monsun, doszedł do skutku. Po pięciu dniach spędzonych w gwarnym i ruchliwym Colombo zajechaliśmy do Arugam Bay na wschodnim wybrzeżu.
Mieszkańcy to głównie Syngalezi, stanowiący 74-proc. większość, i Tamilowie, będący 18-proc. mniejszością. Wschodnie wybrzeże zamieszkiwane jest głównie przez Tamilów, wyznających hinduizm. Upraszczając sprawę można powiedzieć, że Syngalezi to buddyści, a Tamilowie to hinduiści. Jednak nie jest to tak oczywiste, bo tamilski personel naszego hoteliku wyznawał islam i hinduizm, a był w tym gronie nawet chrześcijanin metodysta. W pobliskim powiatowym miasteczku – Pottuvil – gdzie przeważają islamiści, funkcjonują świątynie trzech wyznań: dwa meczety, starożytna buddyjska dagoba i chrześcijański kościółek metodystów. Odwiedziliśmy wszystkie.
Uderza ich uprzejmość i uczynność. Starają się bezinteresownie pomóc z uśmiechem na ustach. Kiedy wybraliśmy się szlakiem świątyń do Pottuvil, kierowca naszego tuk-tuka towarzyszył nam wszędzie jako przewodnik. Kiedy Grażynę i Sławka, wracających plażą z Krokodylej Skały, złapała burza, nieznajomy Tamil zaprosił ich do chaty i pojechał motorem po tuk-tuka. Wzbraniał się przyjąć pieniądze nawet za paliwo do motocykla. Kiedy zapomnieliśmy w hotelu w Kandy adapteru do gniazdka, odesłano go nam pocztą.
Hotelowi pracownicy John i Sefik byli niezastąpieni przy kupowaniu piwa, mimo iż sami go nie pili. W tym rejonie - z przewagą muzułmanów - alkohol (nawet piwo) nie był dostępny w sklepach. Kucharz dopytywał, co przyrządzić na obiad, a co na kolację, a Simith, gdy było trzeba, siadał na skuter bossa i jechał do miasta po potrzebne rzeczy. Zaś sam boss, Ramees, organizował transport na nasze eskapady w interior.
Lankijczycy są także gościnni. Podzielą się tym co mają, a mają przecież niewiele. Pokojówka Kavots zaprosiła nas do swego domu i ugościła tradycyjną herbatą, ciastem i lodami. Dom własnoręcznie postawił jej mąż. Składał się z werandy, saloniku i pokoiku do spania. Umeblowany skromnie, ale czysto i schludnie. Telewizora jeszcze się nie dorobili. Kuchnia i toaleta znajdowały się na zewnątrz w osobnych domeczkach. Przed wejściem zadbany kwietny ogródek – królestwo Kavots. Poznaliśmy ich trzy małe, urocze córeczki. Najstarsza chodzi do szkoły i chce zostać lekarzem.
Mimo kryzysu Lankijczycy nie załamują rąk, lecz starają się zaradzić biedzie. Średni miesięczny zarobek wynosi ok. 100 dolarów, a ceny towarów są porównywalne do polskich lub wyższe. Każdy turysta witany jest więc z radością, bo to potencjalny zarobek. Niektórzy z tym przesadzają, widząc w nas chodzące portfele, jak np. bagażowy na lotnisku w Colombo czy sklepikarz w Arugam Bay, w którego sklepiku ta sama herbata zdrożała w ciągu dnia o 50 proc. Dlatego trzeba uważać, porównywać ceny, targować się, szczególnie na bazarach, straganach, sklepikach, gdzie nie oznaczono cen towarów.
Wielu Lankijczyków poprawę losu swojego i rodziny upatruje w pracy zarobkowej za granicą. Tym bardziej, że do takiej zachęcają władze. Główne kierunki to Australia, Japonia, kraje arabskie, Malezja, Indonezja, kraje europejskie (Niemcy). Marzeniem Simitha była emigracja do Polski. Pokazał mi ulotkę z obietnicą wyjazdu i pracy w Polsce. Na odległość śmierdziało przekrętem. Poradziłem mu, żeby się w to nie angażował, bo straci pieniądze, ewentualnie trafi na białoruską granicę. Dałem mu namiary do polskiej ambasady w Delhi, do której też wysłałem fotkę ulotki naciągaczy. Chłopak posłuchał mnie, ale nie przestał myśleć o wyjeździe do pracy. Tym razem do Japonii.
Arugam Bay to Mekka surferów. W sezonie, który tutaj trwa od kwietnia do września, zapełniają tutejsze hoteliki. W dzień zmagają się z falami oceanu, wieczory spędzają w barach i na dyskotekach. My, uciekając przed polską zimą, trafiliśmy dokładnie w martwy sezon. Często bywało, że byliśmy jedynymi gośćmi hoteliku. Wieczorami siadaliśmy na pustej plaży nad oceanem obserwując rozbijające się o brzeg fale.
Przy śniadaniu też mieliśmy ocean przed oczami i wracających z połowu rybaków. Dość często pomagaliśmy im wyciągać łodzie na plażę. Była to okazja, by zobaczyć co złowili. Zwykle były to małe srebrzyste rybki (takie duże szproty), ale w sieciach trafiały się także duże tuńczyki i tamilskie makrele. Próbowaliśmy wszystkie, także krewetki i kalmary, przeważnie w towarzystwie ryżu curry z aromatycznymi przyprawami.
Aby zobaczyć pola ryżowe wystarczyło wyjść za rogatki miasta, a tam przebiegające przez szosę pawie i baraszkujące na drzewach małpki były „normalnością”. A już psy całkowicie zawładnęły asfaltem, moszcząc sobie na nim swoje legowiska. Przy czym były tak inteligentne, że widząc lub słysząc nadjeżdżające pojazdy doskonale oceniały, czy usunąć się na prawe lub lewe pobocze, czy zostać na środku jezdni. Czasami prócz wspomnianych stworzeń można było na drodze spotkać słonia. Wtedy kierowcy raczej nie decydowali się, aby go ominąć, lecz czekali aż on zejdzie z drogi. Wszyscy jeżdżą tu szybko, a wyprzedzanie na trzeciego jest zwyczajnym manewrem. Jednak podczas naszego pobytu nie odnotowałem ani jednej stłuczki czy potrącenia czworonoga. Duży refleks i czujność mają we krwi.
Wielbicielom przyrody i dzikich zwierząt proponuje się podglądanie ich w 26 parkach narodowych. Pojechaliśmy do parku Yala, w którym można spotkać lamparty. Po parku jeździ się terenowymi samochodami i obserwuje (fotografuje) napotkane zwierzęta. Kierowcy informują się nawzajem o punktach, gdzie pojawia się zwierzyna. Kiedy więc nasz szofer popędził na przepadłe po wybojach, wiedzieliśmy, że mkniemy do lamparta. A ten przeskoczył tylko z jednych chaszczy w drugie i tyle go widziano. Więcej się nie pokazał. Natomiast słoni, bawołów, jeleni, dzików i różnego ptactwa było co niemiara. Z jednym wielkim słoniowym samcem mieliśmy nawet bliskie spotkanie „trąba w trąbę”. Na szczęście nie rozdeptał naszego jeepa.
Będąc na wyspie nie sposób nie odwiedzić plantacji herbaty. Sri Lanka jest bowiem trzecim, po Chinach i Indiach, światowym producentem herbaty i największym jej eksporterem. Herbatę uprawia się tarasowo, na zboczach gór w głębi wyspy. Liście z drzewek herbacianych zrywają kobiety wyposażone w specjalne kosze raz w tygodniu i przewożone do jednej z wielu fabryk. Tam są wstępnie suszone przez kilka godzin, a następnie trafiają do maszyn rolujących, które je rozdrabniają. Potem następuje etap fermentacji – herbata leżakuje w chłodnym i wilgotnym miejscu i zmienia barwę z zielonej na ciemnobrązową. Wtedy znów trafia do suszarni. Po osuszeniu – rozdrobnione liście tracą 25 proc. wagi - następuje sortowanie i etap finalny: paczkowanie. Po obejrzeniu procesu produkcji w fabryce można zdegustować różne gatunki herbat na miejscu i dokonać zakupów w fabrycznym sklepiku.
Samych świątyń buddyjskich, nie licząc posągów Buddy, jest tutaj ponad 6 tys. Najważniejsza dla Lankijczyków jest świątynia Zęba Buddy w Kandy. Ta cenna relikwia (choć nie brakuje wątpiących w jej autentyczność), przywieziona z Indii w IV w., jest chroniona w siedmiu szkatułach i w zasadzie niedostępna dla turystów, bo nawet w rytualnych procesjach używa się kopii zęba. Dla mnie bardziej interesująca była Złota Świątynia w Dambuli, która tak naprawdę jest zespołem pięciu świątyń usytuowanych na górze w wielkiej jaskini. Umieszczono tam 150 statuetek i posągów Buddy w różnych pozach medytacyjnych. Jedna, leżąca, o długości 10 m, przedstawia go umierającego. Na górę wiedzie kamienisto-betonowa droga, którą pielgrzymi pokonują boso. Trzeba uważać na strzałkę wskazującą kasy (bilety tylko dla turystów, wyspiarze nie płacą), bo inaczej cofną cię od wejścia i trzeba nadłożyć wspinaczki po schodach. Na górze czeka drużyna handlarzy suwenirów, ale nie są zbyt natarczywi. A jeśli jeszcze starczy nam czasu i ochoty na pogłębienie wiedzy o buddyzmie, to po zejściu w dół możemy wstąpić do muzeum buddyjskiego.
Na naszej wycieczkowej rozpisce nie mogło zabraknąć miasteczka Ella. Mieliśmy dość gorąca (w Arugam Bay codziennie powyżej 30 stopni C) i dużej wilgotności. A tu przez okrągły rok przyjemny klimat i temperatura na poziomie 20 stopni. Poza tym w okolicy miasteczka znajdują się herbaciane pola oraz interesujące wodospady, w tym najszersze na Sri Lance. Atrakcją jest także Mały Szczyt Adama, na który wiedzie szutrowy szlak, z kamiennymi schodkami na stromizmach. Ze szczytu widok rekompensujący trud wejścia. Mniej więcej w połowie góry dodatkowa atrakcja - można zjechać tyrolką. Ale cena tej przyjemności powoduje, że wracam pieszo. Wzdłuż głównej ulicy miasteczka sklepiki, restauracyjki i hoteliki. Do naszego wiodła wąska droga po stromym zboczu góry, daleko od centrum. Ale nie żałowaliśmy. Z hotelowego tarasu mieliśmy piękny widok na zbocze innej góry, po którym spadał wodospad i poprowadzono tor kolejowy. W nocy oświetlone wagony sprawiały wrażenie latającego po niebie pociągu. Jak w bajce. Bajkowy, a co najmniej z innej epoki, jest też wiadukt 9 łuków (Nine Arches Bridge) wznoszący się, jak sama nazwa wskazuje, na 9 kamiennych kolumnach. Ciągną tu turyści, by postawić stopę na tym historycznym moście, przez który prowadzi najsłynniejsza na Sri Lance trasa kolejowa z Elli do Kandy. Nie odmawiamy sobie przejażdżki koleją. Pobudka wczesnym świtem i ruszamy z Elli do Nuwara Elija. Przemierzamy zielone wzgórza, lasy, plantacje herbaty, malownicze wąwozy, małe miasteczka i wioski. Pociąg zapełniony jest turystami i miejscowymi. W każdym wagonie otwarte drzwi i okna. Niektórzy siedzą na schodkach. Wszyscy pstrykają zdjęcia lub kręcą filmiki. Obsługa pociągu traktuje to z pobłażliwością.
Miasteczko Nuwara Elija (Nowa Anglia) zachowało trochę atmosfery z dawnej kolonii. Pozostało tu trochę dawnych rezydencji i hoteli, osiemnastodołkowe pole golfowe i wyróżniający się czerwony budynek poczty w centrum. Stąd wysyłam pierwszą pocztówkę do Polski. Lubię je wysyłać i dostawać. Idziemy na pobliski bazar oraz do sklepików pod arkadami. Kupujemy jakieś drobiazgi. Nocujemy w małym rodzinnym hoteliku usytuowanym na wzgórzu. Mimo zmęczenia ruszam pieszo do miasta. Chcę odwiedzić kościół katolicki, który mignął mi w trakcie jazdy do hoteliku. Po drodze mijam liceum. Akurat uczniowie skończyli lekcje. Wysypują się ze szkoły małymi grupkami. Uczniowie na Sri Lance są rozpoznawalni. Chodzą jednakowo ubrani - dziewczęta w granatowych spódniczkach i białych bluzkach lub całe na biało z krawatem, chłopcy w długich czarnych spodniach i białych koszulach z krawatami. W szkołach elitarnych mają specjalne mundurki, tak jak ci. Po niektórych przyjechali rodzice. Chętnie pozują do fotki, a ojciec jednego z nich podwozi mnie pod kościół. Świątynia pw. św. Franciszka Ksawerego została zbudowana w 1838 r. Grube mury sprawiają, że wewnątrz panuje przyjemny chłód sprzyjający modlitwie.
Turyści, ale także Lankijczycy, ciągną masowo do Sigiriji. Ten skalny płaskowyż wypiętrzony ok. 200 m nad otaczającą go równinę był w V wieku siedzibą króla Kassjapy, który zbudował tu twierdzę-pałac. U podnóża góry znajdowały się egzotyczne ogrody z fontannami, baseny, pomieszczenia dla żołnierzy i służby, magazyny. Przy pałacu, na szczycie góry, był basen pływacki, w którym zażywały kąpieli najpiękniejsze kobiety świata sprowadzone przez króla. Dworscy artyści utrwalili ich podobizny na skalnych freskach. Niektóre zachowały się do dzisiaj. Król, który przejął władzę w sposób niegodny, liczył się z jej utratą. I tak się stało. Kiedy prawowici dziedzice przybyli z armią, zdecydował się na walkę w polu, którą przegrał. Popełnił samobójstwo, a osamotniona twierdza popadła w ruinę na setki lat. Odkryta przez archeologów, stała się ważnym miejscem ich prac oraz wielką atrakcją turystyczną. Wejście na Sigiriję kosztuje turystę 30 dolarów. W ramach wykupionego biletu jest wstęp do muzeum, gdzie znajdują się eksponaty wydobyte przez archeologów.
Zupełnie innych wrażeń dostarcza Królewski Ogród Botaniczny Peradenija, 5 km na zachód od Kandy. Jego początki sięgają 1371 roku, ale formalnie uważa się, że jako ogród botaniczny powstał w 1843 r. Na obszarze blisko 60 ha rośnie ponad 4 tys. drzew i roślin z całego świata. Najlepiej zwiedzać ogród przemieszczając się (za niewielką opłatą) meleksem. W ogrodzie znajduje się specjalna strefa zwana Memorial Trees, gdzie zasadzili drzewa ludzie ważni, znaczący, zasłużeni. Jest więc drzewo króla Edwarda VII, cara Mikołaja II, Indiry Gandhi, Jurija Gagarina, załogi Apollo 12 i wielu innych. Także PRL-owskiego premiera Józefa Cyrankiewicza, który zasadził drzewko zwane Asioka w październiku 1960 roku za rządów Sirimavo Bandaranaike.
Polskie śladyJednak jedynym Polakiem, który zostawił trwały ślad w historii tego kraju, był ks. Władysław Michał Zaleski. W 1886 roku odbył swoją pierwszą podróż do Indii i na Cejlon. Ponownie został tam wysłany w 1890 roku przez papieża Leona XIII w charakterze delegata apostolskiego. W 1892 roku w Kalkucie otrzymał sakrę biskupią, a obszar, jaki podlegał jego jurysdykcji, sięgał od Himalajów po Cejlon. Na swoją rezydencję wybrał miasto Kandy na Cejlonie. Prowadził bardzo szeroką działalność społeczną, jeździł po całej wyspie, odwiedzał księży i misjonarzy, zakładał sierocińce i szkoły. W Ampityi, niedaleko Kandy, założył w 1893 roku Centralne Seminarium Papieskie, kształcące miejscowych kapłanów. W 1997 roku Uniwersytet Warszawski wydał pamiętniki ks. Zaleskiego „30 lat w Indiach”. Przy tej okazji odnotujmy, że w styczniu 1995 roku, a więc w trakcie wojny domowej, przybył na Cejlon Jan Paweł II. Mówił wówczas o przebaczeniu, pojednaniu i pokoju, o budowaniu przyszłości na nadziei i miłości, a nie na sile karabinu i przemocy.
Przed ks. Zaleskim, w 1885 roku o wyspę zahaczył Julian Fałat, który wraz z przyjacielem Edwardem Simmlerem odbywał podróż dookoła świata. W 1889 roku penetrował wyspę Karol hrabia Lanckoroński. Dokumentację z tej podróży przekazał PAU w Krakowie. Wydał też interesującą książkę „Naokoło ziemi 1888-1889: wrażenia i poglądy”. Ponad cztery tygodnie, w lutym i marcu 1894 roku, przebywał na Cejlonie poeta Adam Asnyk. Była to jego podróż życia. Niestety, nie chciał swych wspomnień i zapisków podać do druku. Z kolei podróż na Cejlon latem 1914 roku miała być terapią dla Witkacego, znajdującego się w głębokiej depresji po samobójczej śmierci narzeczonej Jadwigi Janczewskiej. Winił siebie za śmierć swojej miłości życia. Podczas pobytu na Cejlonie Witkacy uważnie obserwował sztukę wyspiarzy, która go fascynowała. Po latach znajdzie to wyraz w jego twórczości malarskiej i pisarskiej. Jego obraz „Śniadanie u Radży” skopiował mi całkiem udanie malarz, który wykonywał graffiti w hotelu. Odnotujmy, że Sri Lanka potrafi zafascynować też współczesnych Polaków (głównie panie), którzy tu znaleźli swoje miejsce życia.
Zanim wyruszymy na Sri Lankę, spróbujmy owocowej sałatki po cejlońsku. Jest dobra na zły nastrój i zmęczenie. Weźmy dwa banany, małą puszkę ananasa, dwie pomarańcze i pokrójmy wszystko w kostkę, wymieszajmy i na koniec posypmy wiórkami z kokosa. Smacznego!