Wojciech Mann: Głód życia sprawiał, że chciałem wykorzystać ...
Wojciech Mann udzielił wywiadu rzeki Katarzynie Kubisiowskiej. W rozmowie „Echo” wspomina m.in. początki pracy radiowca w Trójce i powstawanie kultowego programu satyrycznego „Za chwilę dalszy ciąg programu”, a także zdradza, co go fascynuje w życiu.
„Echo”, czyli tytuł nowego wywiadu rzeki, którego udzielił pan Katarzynie Kubisiowskiej, przywodzi na myśl powracające odgłosy przeszłości. Lubi pan rozmyślać o tym, co minęło?
Jestem w stałym kontakcie z tym, co było. Lubię porównywać i wyciągać wnioski, a nawet dokonywać pewnych korekt. Czuję się więc nieoderwany od przeszłości. Towarzyszy mi na co dzień.
Zrobił pan bilans swojego życia?
Bilansu dokonałem jakiś czas temu podczas bardzo ciekawej rozmowy towarzyskiej z samym sobą. Zastanawiałem się, jakiej odpowiedzi udzieliłbym na pytanie: „Czy jesteś zadowolony ze swoich wyborów życiowych?”. Po analizie wydarzeń, tych, które wspominam pozytywnie, i tych, które z przykrością, bez kokieterii odpowiedziałbym twierdząco.
Już w wywiadzie otwierającym „Echo” wychodzi pan na niezłego optymistę. Głód życia?
Dopiero teraz, kiedy po tylu latach jestem bardzo mądry, uważam, że głód życia jest motorem, który sprawiał, że chciałem wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Motywował mnie do podejmowania prób omijania zakrętów losu i delektowania się chwilą nawet wtedy, gdy prosto nie było. Oczywiście nie będę oszukiwał, że zawsze byłem przewidujący i wiedziałem, co wybrać. Ale, jak wspomniałem, bilans się zgadza. Muszę się jednak panu przyznać, choć zabrzmi to paradoksalnie, że dziś chce mi się bardziej żyć niż kiedyś. Funkcjonuję i pracuję, mimo zdecydowanie przekroczonego wieku emerytalnego, co pewnie dla niektórych jest grzechem pychy. Tymczasem ja pychy nie odczuwam, tylko przyjemność z tego, że – jak to starzy aktorzy mówią – telefon dzwoni, angaż jest.
Panu się ciągle chce!
Od dzieciństwa chłonąłem świat i to, co mnie interesowało, czyli muzykę, filmy, książki. I zawsze się wkurzałem, kiedy jakaś z tych rzeczy się kończyła. A ja chciałem jeszcze jedną stronę, jeszcze kilka minut…
A czym pana świat wkurza?
Na podstawowym poziomie wkurza mnie to, co uważam za idiotyzm. Czasami nie wytrzymuję i puszczam farbę z oceną. Potem dostaję po łbie, bo nie wszyscy myślą tak, jak ja. Kiedyś zadałem sobie pytanie: co by było, gdybym decydował o ważnych sprawach? Skończyłbym na szafocie albo na pomniku. W zależności od wyniku moich działań. (śmiech)
Pana komentarze na Facebooku nieraz rozpalały nienawistne reakcje. A przecież osoby obserwujące pana profil teoretycznie powinny być po pana stronie.
Zauważyłem taki podział na ludzi, którzy racjonalnie oceniają działania innych, i tych, którzy czerpią przyjemność z wsadzenia patyka w oko. Ci drudzy, nawet jeżeli naprawdę myślą inaczej, szukają tylko pretekstu do zwady. Ostatnio przeczytałem artykuł o zachowaniu dzieci w szkole. Zaskoczyło mnie, ile w dzieciakach agresji, tak fizycznej, jak i słownej. W trakcie lektury przypomniałem sobie mój czas szkolny. Pewnie, że się kogoś pogoniło, gdy podpadł, ale nie było takiego okrucieństwa. Dziś ten mały okrutnik wyrasta na człowieka, który dla zlikwidowania czy złagodzenia swoich kompleksów musi zza węgła komuś boleśnie pieprznąć. Nie chcę być mądralą, który wszystkim mówi: „bądźmy bogaci i szczęśliwi”, ale czasami ten stopień agresji mnie zdumiewa.
(Fot. Marcin Mann)Był pan w życiu odważny?
To trudna sprawa, bo ludzie, którzy wytykają mi wiek, przypominają, w jakim systemie żyłem. Ogromnie niesprawiedliwie piszą, że byłem posłuszny komunizmowi. Chociaż rzeczywiście można powiedzieć, że pracowałem w propagandzie, ale innego radia przecież nie było. Próbowałem przemycać to, co uważałem za warte przekazania słuchaczom. Tak więc tej odwagi wystarczało mi na tyle, by robić swoje wbrew różnym zakazom i slalomem omijać ograniczenia. Zresztą redakcja muzyczna Trójki i tak pozostawała na marginesie zainteresowań ówczesnej propagandy. Natomiast muszę sam sobie łatkę przypiąć, bo nigdy nie poszedłem na zderzenie czołowe z władzą, jak ci, którzy później kończyli w więzieniu. Zatem może byłem średnio odważny?
Pozostawmy uwarunkowania ideologiczno-polityczne. Chyba trzeba być odważnym, żeby w wieku nastu lat zacząć pracę w Trójce?
Oczywiście była to odwaga w każdym wymiarze. Spotkałem osoby, które mistrzowsko opanowały sztukę radiową, jak np. legendarni spikerzy Zbigniew Lutogniewski i Ksawery Jasieński. Napawa mnie dumą, że uczyłem się też od Jerzego Wasowskiego. Przechodziły mnie ciarki na samą myśl, kiedy te osoby miały mnie słuchać i oceniać. Oczywiście, jak to młody człowiek, czasami uważałem starszych pracowników za bardzo formalnych, skostniałych. Natomiast podziwiałem do perfekcji opanowane przez nich elementarne zasady pracy radiowej. Dopiero kiedy zdobyłem warsztat, mogłem pozwolić sobie na modyfikacje własnych audycji i ich unowocześnianie.
Dziś pana głos jest powszechnie znany, ale czy wtedy, na początku zawodowej drogi, usłyszał pan, że ma „radiowy głos”?
Nie, nigdy takiego komplementu nie usłyszałem. Oczywiście w którymś momencie zostałem przez innych radiowców zaakceptowany. Dostałem zgodę na mówienie do mikrofonu. Była to dla mnie nobilitacja. Jeśli chodzi o mój głos, to ja sam miałem w stosunku do niego wątpliwości. Strasznie mnie złościło, kiedy zdarzyło mi się powiedzieć coś wyższym tonem, pisnąć. Później próbowałem obniżyć tembr głosu, bo uważałem, że wtedy będzie bardziej sexy. Pomoże mi zdobyć kartę mikrofonową. Egzamin na nią był potężnym wyzwaniem, ale po jego przejściu dostawało się papiery mistrzowskie. Fantastyczne uczucie.
Co było potrzebne do zdobycia karty mikrofonowej, która dawała uprawnienia do pracy w radiu?
Gdy już stanęło się przed komisją, przeprowadzano różnego rodzaju sprawdziany, np. z teoretycznej wiedzy na temat działania radia. Były też testy na dykcję – od prostych, jak poprawnie przeczytanie tekstu nafaszerowanego zagranicznymi nazwiskami; był też długi tekst, który trzeba było streścić, zachowując jego esencję; kolejny, krótki, trzeba było rozbudować. Był też artykuł, który należało przedstawić własnymi słowami. Wykonywaliśmy różnego rodzaju gimnastyki słowne. Testy na refleks. Mam wrażenie, że dla niektórych dzisiejszych adeptów dziennikarstwa radiowego byłyby one nie do przejścia. Dlatego teraz buntują się na wieść, że egzaminy mają wrócić. Mówią, że to stanie się narzędziem do eliminowania ludzi.
(Fot. Marcin Mann)Jak wypracowywał pan osobowość radiową?
Na początku mojej kariery nagrywaliśmy moje audycje na taśmę. Miałem ten komfort, że gdy się walnąłem w prowadzeniu, mogliśmy powtórzyć, coś wyciąć, dograć. Było to radio z grubym makijażem. Kiedy wyskoczyłem samodzielnie do mikrofonu programu na żywo, musiałem mieć pełną kontrolę i odrzucić strach, że cały czas jestem na cenzurowanym. Słuchały mnie tysiące ludzi. Każda moja wpadka mogła zakończyć się śmiechem po drugiej stronie odbiornika. Jakoś poszło.
Czy po ponad pół wieku za mikrofonem wyrobił pan sobie radiowe preferencje?
Zdecydowanie wolę żywe radio. Biorę je z całym bagażem ewentualnych wpadek i pomyłek. Głęboko wierzę, że nawet w miarę rozgarnięty słuchacz woli mieć świadomość, że człowiek po drugiej stornie odbiornika jest człowiekiem. Na początku lubiłem być sam w studiu, np. podczas nocnych audycji. Czułem wtedy, że więcej zależy ode mnie, mogę też sobie na więcej pozwolić, zrobić po swojemu. Czuję się łącznikiem pomiędzy słuchaczem a treścią.
A młodzi radiowcy i radiowczynie pytają pana o radę?
Nie bardzo. To mnie trochę martwi i dziwi, bo zawsze byłem gotów wypowiedzieć swoje zdanie, doradzić. Nie wiem, skąd ta ich niechęć wynika. Może obawiają się, że będę krytyczny? A może są przekonani o swoim talencie i uważają, że instrukcje są zbędne? Nie mam pojęcia. Niestety obserwuję osoby, które koniecznie chcą się wypowiedzieć i odzywają się równolegle z innymi. Przekaz jest zerowy, odbiorca nie wie, o co chodzi. To radio kontrproduktywne.
Powiedział pan w „Echu”: „Proces tworzenia mojego radia przypomina lepienie z plasteliny”. Czyli jak?
Złapał mnie pan na tym, że nie byłbym dobrym nauczycielem, bo muszę się zastanowić, jak obrazowo odpowiedzieć… Gdy prowadzę – ostatnio w internetowym Radiu Nowy Świat – audycję, mam przed sobą przestrzeń. Żeby ją wypełnić, w głowie myślę o akcentach i proporcjach. O tym, jaka ma być muzyka i jakiej długości. Mało tego, przed audycją już mniej więcej wiem, co powiem. To może być oznaka zboczenia zawodowego, bo ja ciągle o tym radiu myślę. Natomiast są też prowadzący, którzy do studia wchodzą na kilkadziesiąt sekund przed audycją i jadą z materiałem. Wszystkim im świetnie wychodzi.
Chyba że nie wyjdzie…
Jest pan nie tylko radiowcem, ale też satyrykiem. Czy z dzisiejszego punktu widzenia, kiedy króluje poprawność polityczna, nasze poczucie humoru się zmieniło?
Nie zmieniło się, ale pochowało po kątach. Przypuszczam, że nasiliła się autocenzura. Ludzie boją się, że jak nawet delikatnie wyjdą poza dopuszczalną normę żartu, inni schlastają ich w internecie za to, że są chamami. Tymczasem ja w ocenie pewnych żartów staram się odnaleźć ich intencje. Przecież nawet niecenzuralne słowa bez intencji obrażenia są absolutnie na miejscu, bo dobarwiają wypowiedź. Natomiast cenzuralne słowo, które wypowiadamy z zamysłem obrażenia czy dotknięcia kogoś, może piec bardziej niż bluzg.
Czasami zdarza mi się sięgnąć do archiwalnych materiałów, które kiedyś robiliśmy z Krzyśkiem Materną. Łapię się za głowę na myśl: „To by dzisiaj nie przeszło”. Wkurza mnie to straszliwie, bo przecież wtedy, kiedy dany skecz miał premierę, ludzie się śmiali, powtarzali żart, pisali do nas listy!
Myśli pan, że np. program „Za chwilę dalszy ciąg programu” mógłby powstać dziś?
Mógłby, ale czy nadawca by go wyemitował? Kiedy nie ma rządowej cenzury, która w pewnym sensie zdejmowała obowiązek pilnowania tego, co dopuszczalne, pojawia się cała masa różnych redaktorów i mądrali blokujących programy w imię dobra widowni. Ich decyzje bywają kompletnie beznadziejne. W ostatnim czasie mieliśmy ekstrema, np. Polsatu, który wywalił wszystkie kabarety na żywo. Ale są też cięcia dokonywane cichaczem, nienagłaśniane. Dziś „Za chwilę dalszy ciąg programu”, mimo że z chęcią bym z nim powrócił, musiałby mieć pewnie planszę „Dozwolone od 18 lat”. Nie żeby szokować, ale niewinne żarty byłyby pewnie uznane za świętokradztwo.
Przed naszą rozmową obejrzałem kilka fragmentów programu na YouTubie. Obawiam się, że Krzysztof Materna w przebraniu siostry Ireny mógłby oburzyć, ale niekoniecznie skrajną prawicę, tylko lewicujące osoby dwudziestoletnie.
Mało tego, że Krzysiek był przebrany za pielęgniarkę, ale przecież obecny był tam wątek erotyczny. Irena była nieszczęśliwie zakochana w doktorze Wernerze, którego grałem ja. Jednak on nie tylko jej nie kochał, ale wręcz nienawidził i wytykał, że jest „płaska jak deska”. Nie przeszłoby.
(Fot. Marcin Mann)W niegdyś udzielonym wywiadzie o czasach kręcenia „Za chwilę dalszy ciąg programu” powiedział pan, cytując kolegę, że „Polska była krainą uśmiechu. Absurd gonił absurd, była podwójna rzeczywistość”. A co dziś pana śmieszy w Polsce?
Dwa nurty. Pierwszy to ośmieszanie się ludzi, którzy mają ciągoty do bycia wzorami, głównie w polityce, ale też w niektórych dziedzinach kultury. Dokładnie widzę, jak strasznie płytkie jest ich dążenie, jak cieniutka jest ich warstewka niby ogłady. Tymczasem słoma wyłazi im z butów.
Śmieszą mnie, ale prawdziwie, ślady – by nie powiedzieć niedobitki – dobrego humoru. Uwielbiam, kiedy coś usłyszę lub zobaczę i się roześmieję, tak szczerze, autentycznie. To radość z paradoksu zaobserwowanej sytuacji. Czasami też wystarczy przypomnienie sobie czegoś z przeszłości. Te chwile cenię najbardziej, bo są oczyszczające.
A śmiech złośliwy, szyderczy, to trucizna.