Astro(nomiczna) zabawa! - Recenzja gry Astro Bot (2024) - Filmweb
Pocieszna maskotka PlayStation, robot o imieniu Astro, długo musiała czekać na pełnoprawną produkcję, w której będzie grać pierwsze skrzypce. Do tej pory gry z jej udziałem ograniczały się do bycia czymś nieznacznie wykraczającym poza technologiczne dema. "Astro Bot Rescue Mission" służyło za wprowadzenie do pierwszego headsetu VR od Sony, natomiast "Astro’s Playroom" zabierał graczy dosłownie i w przenośni do wnętrza PS5, żeby pokazać jego wszystkie możliwości oraz moc. I w końcu nadszedł czas na "Astro Bot" – gra trafi do sklepów jutro, a my już wiemy, że może to być mocny kandydat do tytułu gry roku.
Wszystko zaczyna się jak u Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Astro wraz ze swoją załogą przemierza kosmos, gdy nagle zostają zaatakowani przez wielkiego, zielonego kosmitę (kolor jako metafora Xboxa i jego barw?), który rozbija ich statek kosmiczny (ten przypomina PlayStation 5). Cała załoga zostaje rozsiana po okolicznych galaktykach. Z uziemionym na piaszczystej planecie, która staje się naszą bazą wypadową, statkiem kosmicznym, Astro postanawia zakasać rękawy i wyrusza na poszukiwanie swoich towarzyszy oraz części do naprawy statku. Brzmi dość banalnie? Być może, ale to w końcu platformówka skierowana do odbiorców w każdym wieku. Nie oczekiwałem zwrotów akcji rodem z filmów M. Night Shyamalana (patrząc jednak na zwroty akcji w "Pułapce", to nawet dobrze, że podobnych zabrakło w "Astro Bocie").
Naszym zadaniem jest uratowanie 300 botów rozrzuconych po 80 poziomach, które zachwycają kreatywnością, kolorami i – co mnie zaskoczyło – wyzwaniami. Podczas testowania wersji preview w siedzibie PlayStation Polska, przechodziłem kolejne etapy bez większych trudności, z łatwością odnajdując wszystkie "znajdźki" na każdej planszy. Choć w pełnej wersji gry nie ma zbyt dużej różnorodności – poszukujemy głównie astro botów, kawałków puzzli i bram do światów w zaginionej galaktyce – to mimo wszystko zdarzało mi się, że po ukończeniu poziomu brakowało mi kilku elementów. Na szczęście twórcy przewidzieli to i umożliwili wykupienie pomocnika za 200 monet, który bez zbędnej frustracji wskaże drogę do wszystkiego, co pominęliśmy. Jeśli jednak główne poziomy wydadzą się zbyt łatwe, przygotowano także dodatkowe światy pełne wyzwań, które mogą zająć więcej czasu, ale przynoszą satysfakcję z ich ukończenia. Dzięki tej różnorodności i odpowiedniemu balansowi, przez całe 6 godzin mojej przygody z "Astro" czułem, jakbym grał w produkcję Nintendo, co uważam za największy komplement, jaki można tej grze przyznać.
Mimo że Studio Asobi wybrało tytuł "Astro Bot" jako zupełnie nowe otwarcie dla tego bohatera, gra sprawiała wrażenie stworzonej przez największego fanboya marki, który jednocześnie chciał zaprezentować pełną moc konsoli – i zrobił to z wyczuciem. Przemierzając kolejne poziomy, podziwiając niezliczone efekty cząsteczkowe i drobne elementy z własną fizyką, miałem wrażenie, że gra próbuje głośno wykrzyczeć: "WITNESS ME! Czy Twoja konsola to potrafi?". Cały czas czułem, jakbym uczestniczył w bardzo zaawansowanym demie technologicznym. Z drugiej strony, w trakcie naszej przygody napotkamy Astro Boty przebrane za ikoniczne postacie z gier Sony oraz tytuły firm trzecich, które kojarzą się nierozerwalnie z PlayStation, takie jak Joker z "Persony". Twórcy przygotowali specjalne światy, w których możemy "wcielić się" m.in. w Nathana Drake’a, Aloy czy Kratosa, a poziomy te należą do najlepiej zaprojektowanych w całej grze – z chęcią wrócę do nich, mimo że ukończyłem je w 100%. To samo dotyczy epickiego finału, który zabiera graczy w nostalgiczną podróż do czasów dzieciństwa i wywołuje emocje, których nie spodziewałem się doświadczyć, grając w platformówkę.
Jednak ta beczka słodkiego, nostalgicznego miodu ma w sobie łyżeczkę dziegciu. Astro podczas swoich podróży korzysta z różnych mocy, które pomagają mu pokonywać rozmaite przeszkody – od małpich rąk, które pozwalają miotać kamieniami i wspinać się po ścianach, po zdolność zamiany w myszkę, dzięki której dostaniemy się w najmniejsze zakamarki i spojrzymy na świat z innej perspektywy. Problem w tym, że choć te moce są fenomenalnie zaprojektowane, to niestety jest ich trochę za mało jak na 80 poziomów, przez co szybko tracą swój efekt "wow". Podobnie jest z przeciwnikami. Mam wrażenie, że gra oferuje około 6 typów wrogów, którzy w zależności od biomu zmieniają jedynie kolor, ale sposób ich pokonania zazwyczaj jest jeden – przelot nad nimi z włączonymi laserami w stopach. Oczywiście, są przeciwnicy, których pokonamy tylko za pomocą konkretnej mocy, ale to nie wprowadza znaczącej różnorodności. Chciałbym jednak podkreślić, że marzę o świecie, w którym gry mają tylko takie problemy, bo cała reszta tej produkcji została stworzona z niesamowitą starannością.
Grając w "Astro Bota", poczułem się niczym Anton Ego w "Ratatouille". Powróciły najlepsze wspomnienia z dzieciństwa, kiedy z radością grałem w platformówki, doświadczając czystej, niczym niezakłóconej frajdy z gier wideo. Mam nadzieję, że i Was spotka coś podobnego, bo rzadko w dzisiejszych czasach trafia się tak zrównoważona i pełna emocji rozrywka.