Oratorium księżycowe - Recenzja filmu Rebel Moon - Część 2 ...

13 dni temu

Zackowi Snyderowi można zarzucić dużo, ale nie brak pasji. Dobrymi chęciami wybrukowane jest oczywiście samo piekło, tyle że on chciałby sięgnąć nieba. I próbuje. Daleko mu, rzecz jasna, do postaci tragicznej, raczej ma się jak ten pączek w maśle. Niestety: podejmowane przez niego nieustannie od lat próby wyniesienia prywatnej wizji kina ku gwiazdom przypominają jałowe, dziecięce próby doskoczenia do księżyca. Cóż, za krótkie nóżki.

Rebel Moon 2 - Figure 1
Zdjęcia Filmweb

Snyder lubi otaczać się całymi tonami kulturowych nawiązań, posługiwać się rozbudowanymi kontekstami, odmalowywać obrazy będące swoistymi remiksami "Guerniki" i kosmicznych wojowniczek prowadzących lud na barykady, opowiadać wyłącznie dużymi literami. Tyle że praktycznie każde dzieło zapada się pod własnym ciężarem, imploduje, nie potrafiąc dotknąć głębszego sensu. Zostaje tylko pozłotko.

Nie inaczej jest w widowisku "Rebel Moon - Część 2: Zadająca rany". Monumentalny dyptyk "Rebel Moon" to rzecz skupiająca ogrom skojarzeń i niezliczone cytaty wywiedzione z mitologii, kina i ogółem popkultury. Włożone między mikroskopowe szkiełka, zostają one jednak bezlitośnie spłaszczone. Innymi słowy, utkana pieczołowicie przez Snydera epigońska siatka ma oczka tak drobne, że film staje się paradoksalnie hermetyczny i wsobny. Nie przepuszcza ona żadnej autorskiej myśli.

A z drugiej strony przecież to ewidentnie dzieło swojego twórcy, rzecz poskładana z puzzli powycinanych z tego samego szablonu, którym ten posługuje się niezmiennie od lat, choć pozostały już z niego chyba tylko nieponacinane rogi. Snyder nieuchronnie dobija do sześćdziesiątki, ale nadal kręci, jakby lada chwila miał obchodzić osiemnastkę. I jest w tej młodzieńczej energii pewien czar, niezakłamany urok, szczera radość i chęć podzielenia się swoją frajdą z innymi. Znowu - chęć. Czysta, acz pusta. I cokolwiek egotyczna.

Można spróbować zaklinać rzeczywistość, ale pierwszy odcinek "Rebel Moon" - czterogodzinnego filmu z konieczności podzielonego na połowy - był, koniec końców, niczym innym jak wariacją na temat "Gwiezdnych wojen". Bynajmniej nie cyniczną, ale wynikającą z całkiem skądinąd słusznego przekonania o Campbellowskiej uniwersalności utrwalonych przezeń toposów. A także z artystycznej potrzeby zaprojektowania własnego uniwersum, pozostawienia po sobie dziedzictwa trwalszego niż porozrzucane tu i ówdzie szczątki szeregu projektów z konieczności niedokończonych, porzuconych lub odebranych. Niewykluczone, że taki los czeka również "Rebel Moon", bo Snyder ma plany ogromne i dalekosiężne, a cierpliwość korporacji mierzy się wyłącznie minutami spędzonymi przed ekranem przez subskrybentów. Ale na razie można mówić o triumfie, bo jest to przecież rzecz, która powstawała lata, spełniony sen wiecznego marzyciela.

Co powiedziano o pierwszej części, można powiedzieć i o drugiej. Tyle że mało tu ekspozycji - bo i ta jest zbędna - a dużo akcji. Ba, "Zadająca rany" to praktycznie dwugodzinny fresk batalistyczny namalowany kredkami świecowymi, gdzie imponująca często logistyka poszczególnych scen i kaskaderskie popisy podporządkowane są wyłącznie estetyce niekiedy nawet i pojedynczego kadru. Kolejne punkty kulminacyjne to spowolnione portrety postaci zastygłych w modelowych pozach. Oto pokaz uniseksowej konfekcji na tle historii o odkupieniu, rewolucji i męczeństwie.

Strzelanie, kopanie i ciachanie przerywa się tutaj tylko na moment ilustracyjnymi dialogami i krótkimi, dopchanymi z obowiązku retrospekcjami, mającymi z założenia przybliżyć nam historie tych postaci z obozu Kory (Sofia Boutella), o których motywacji do tej pory albo milczano, albo tylko nieśmiało szeptano. Powtórzmy: Snydera obchodzi tu wyłącznie aranżacja kolejnych efekciarskich sekwencji bitewnych, jakby teraz, nareszcie, nie musząc już skupiać się na budowie świata, mógł popuścić lejce. Dlatego same postaci, jakkolwiek istotne by do tej pory nie były, znikają za chmurami kurzu, zagłuszone przez ciągle eksplozje.

Wybrzmiewają za to donośnie ostatnie, tłuste beaty remiksu "Siedmiu samurajów", kiedy to bezbronni dotychczas rolnicy dają odpór najeźdźcy, zmotywowani heroizmem tych, którzy przybyli im pomóc - nie dla zysku, ale dlatego, że tak trzeba. Dla obrońców bogu ducha winnego księżyca dryfującego gdzieś po kosmicznej prowincji to zarazem szansa na odkupienie grzechów, gwarancja uspokojenia sumień, jak i zostania bohaterami we własnych sercach.

Oczywiście awantura ta rozleje się na cały wymyślony przez Snydera wszechświat, o ile nie zostanie mu zakręcony kurek z pieniędzmi. Odważnie zostawia się tutaj niedopowiedzenia i na wyścigi odkrywa kolejne karty, powracają postaci stare i pojawiają się nowe, ale sporo jest w tym blagi, konstruowania wielopiętrowej iluzji, że chodzi w tym wszystkim o coś więcej, że mamy do czynienia z mistrzem ceremonii planującym intrygi niczym Charlie Day przy korkowej tablicy na popularnym memie. Tyle że to wszystko jedynie linia prosta, łącząca dwa punkty — Zack i Snyder.

Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu

Czytaj dalej
Podobne wiadomości
Najpopularniejsze wiadomości tygodnia