Różowe lata 90.: sezon 1 - recenzja

20 sty 2023

Różowe lata 90.: sezon 1 - recenzja foto. Netflix

Lata 90. w USA, a dokładniej w Wisconsin. W telewizji lecą Przyjaciele, prezydentem jest Bill Clinton, a przeciętne amerykańskie domy zaczynają korzystać z uroków dostępu do globalnej sieci. Do Reda (Kurtwood Smith) i Kitty (Debra Jo Rupp) Formanów z wizytą przyjeżdża syn Eryk (Topher Grace) z żoną Donną (Laura Prepon) i córką Leą (Callie Hope Haverda). Dziewczyna początkowo ma tylko odwiedzić dziadków, a wakacje spędzić na obozie kosmicznym, który wymyślił dla niej tata. Jednak po poznaniu nowych znajomych postanawia zmienić plany i lato spędzić w Wisconsin pod opieką niezbyt zadowolonego z tego powodu dziadka i wniebowziętej babci. Historia lubi się powtarzać. Okazuje się, że nowi przyjaciele spędzają czas m.in. w piwnicy i robią to samo, co dwadzieścia lat temu ich rodzice.

Różowe lata siedemdziesiąte były wielkim hitem, który zapoczątkował karierę prawie wszystkich młodych członków obsady. Serial w końcowych sezonach zaczął znacząco obniżać poziom, gdy produkcję opuścili Topher Grace i Ashton Kutcher. Dwadzieścia lat temu próbowano reaktywować markę pod tytułem Różowe lata 80., ale skupiono się na nowej grupie bohaterów. Projekt okazał się niewypałem i został skasowany po połowie sezonu. Widzowie oczekiwali powrotu ulubionych postaci, a nie jakichś nieznanych twarzy. Netflix postanowił wyciągnąć wnioski z porażki poprzedników i stworzył Różowe lata 90. To klasyczna kontynuacja z postaciami, które widzowie pokochali. I tak w centrum opowieści znaleźli się Formanowie seniorzy, czyli wiecznie zrzędzący Red i jego kochająca wino żona Kitty. To oni byli gwiazdami ostatnich sezonów Różowych lat 70. więc to naturalne, że wokół nich będzie budowana młodsza obsada. Muszę przyznać, że motyw wnuczki, która przyjeżdża na wakacje, jest bardzo fajny. Nie czuje się, że twórcy wymuszają na nas powrót tej serii. Wręcz przeciwnie, jest to naturalna kolej rzeczy. W pierwszym odcinku dostajemy wszystko to, czego byśmy oczekiwali. Wraca część starej gwardii, czyli Eryk i Donna, a na krótką chwilę także Kelso i Jackie. Ich pojawienie się jest jak spotkanie dobrych znajomych. Widz czeka na moment, gdy któraś ze znajomych twarzy zawita na ekranie, a twórcy doskonale o tym wiedzą. Zresztą udało im się zaprosić do współpracy prawie wszystkich artystów z oryginalnego serialu –  nawet tych z drugiego planu. Żaden występ nie jest nachalnym cameo, który nie miałby sensu.

Królem i królową nowego sitcomu Netflixa niepodważalnie zostali Debra Jo Rupp i Kurtwood Smith. Można odnieść wrażenie, że nigdy nie wyszli ze swoich ról. Red i Kitty to dokładnie ta sama zwariowana para, którą pamiętamy z oryginału. Ona chce się przypodobać dzieciom i uchodzić za świetną babcię, a on chce, by wszyscy zostawili go w spokoju. Mamy tu dużo powtórzonych żarów, ale wszystkie bezbłędnie działają i wywołują śmiech. Gorzej jest z młodą obsadą, która nie dorasta do pięt swoim poprzednikom. Po 10 odcinkach nie jestem w stanie ocenić, czy to wina aktorów, czy tego, że ich postaci są po prostu słabo napisane. Jakby twórcy nie do końca potrafili ich wyczuć. Jest to zastanawiające, bo starsi aktorzy mają dobre dialogi i sceny. Bawią i przywołują ducha oryginału. W momencie, gdy na ekranie pojawiają się dzieciaki, to wszystko jakoś znika i irytuje. No może poza przezabawną postacią Ozziego (Reyn Doi), który moim zdaniem dostaje stanowczo za mało czasu. Ten młody aktor ma świetne wyczucie, jeśli chodzi o humor i puenty. Przychodzi mu to naturalnie, czym znacznie przewyższa swoich kolegów i wybija się na ich tle. Najgorzej wypadają Nate (Różowe lata 80.) i Jay (Mace Coronel), którzy mają być najlepszymi przyjaciółmi, kimś na wzór Joeya i Chandlera, ale to totalnie nie działa. Panowie kompletnie do siebie nie pasują, a humor pomiędzy nimi jest wymuszony.

Na szczęście twórcy Różowych lat 90. wiedzą, z czym mają do czynienia, więc nie opierają fabuły wyłącznie na młodych –  jak było to w poprzedniej odsłonie. Dziadkowie dostają dużo więcej czasu, by zadowolić starszych fanów. Oryginalna obsada nie pojawia się raz na 5 minut, jak to jest robione w innych produkcjach. Możemy się nimi nacieszyć. Była to bardzo dobra decyzja, bo dzięki temu serial nie jest porażką, a całkiem przyjemną, nostalgiczną podróżą, która co jakiś czas sprawia, że wybuchamy śmiechem. Wymyka się tym samym pułapce, w którą wpadła np. Pełniejsza chata –  tej produkcji nie udało się utrzymać klimatu oryginału. Fani serii powinni być zadowoleni. Jest szansa, że serial zdobędzie też nowych wielbicieli. Być może z ciekawości sięgną oni również i po wcześniejszy tytuł.

Czytaj dalej
Podobne wiadomości
Najpopularniejsze wiadomości tygodnia