Dlaczego Messi nie wrócił do Barcelony

Messi

Tak naprawdę mamy do czynienia ze smutną historią - i to nie tylko dlatego, że z wyjazdem 35-letniego Leo Messiego z Europy naprawdę dobiega końca ważny rozdział dziejów futbolu na tym kontynencie. Jeśli podsumowywać ten rozdział choćby liczbą zdobywanych Złotych Piłek: ostatnie piętnaście lat znaczyła rywalizacja Argentyńczyka (siedem wyróżnień) z Cristiano Ronaldo (pięć wyróżnień), a w przyszłym roku żadnego z tych piłkarzy nie będziemy już oglądać w meczach Champions League. Nie miejmy też złudzeń: gra w Major League Soccer to futbolowa emerytura, więc ostatnim aktem stricte futbolowej kariery Messiego okazał się triumf na mundialu w Katarze.

Ale są ważniejsze powody. Przed dwoma laty Messi - wychowanek, symbol i największa gwiazda Barcelony - został faktycznie zmuszony do odejścia z klubu, bo niespinający się od dawna budżet tego ostatniego uniemożliwił przedłużenie umowy z Argentyńczykiem i zarejestrowanie go na kolejny sezon. Zostawiam w tym momencie na boku kwestię, czy w latach poprzednich Barcelona nie uzależniła się nadmiernie od swojego lidera i czy jego status nie krępował np. rąk kolejnym szkoleniowcom, na których zatrudnienie Messi również miewał wpływ. Zostawiam także na boku kwestię, że biznesowo na przeprowadzce do Paryża z pewnością nie stracił - choć o tym, czy zyskał sportowo, z pewnością można by dyskutować, bo nawet w tercecie z Neymarem i Mbappé nie potrafił wygrać dla Paris Saint-Germain Ligi Mistrzów. Wiem tylko tyle: wtedy nie chciał wyjeżdżać, a teraz, zmęczony paryskim epizodem, na jego ostatnim etapie wręcz wygwizdywany przez sfrustrowanych nadmiarem gwiazdorstwa kibiców, myślał o powrocie do Katalonii (nadal mówi, że zapewne osiądzie w Barcelonie po zakończeniu kariery i że chciałby wówczas odnowić jakoś związki z klubem, w którym spędził, bagatela, siedemnaście lat…). Rozmawiał o tym powrocie. I powrót ten nie był mu dany.

I znowu: zostawiam na boku kwestię tego, że i w tym przypadku finansowo nie straci. Umowy o przeprowadzce Messiego do USA skonstruowane są tak, że niezależnie od wysokości wypłacanego mu przez nowy klub kontraktu Argentyńczyk może liczyć na procenty od zysków sponsorującego tamtejszą ligę Adidasa i pokazującej ją Apple TV. Oczywiście: będący również na stole obłędny kontrakt od Saudyjczyków z al-Hilal pozwoliłby mu zarobić jeszcze więcej, ale przy takiej skali zamożności można uznać te różnice za pomijalne. Rzecz w tym, że wygrzebująca się wciąż z tarapatów finansowych Barcelona nie była w stanie zapewnić mu podobnej stabilności, ba: nie była w stanie zagwarantować mu, że zostanie zarejestrowany przez pilnujące płacowych limitów władze ligi hiszpańskiej. Messi zdawał sobie sprawę, że aby sfinalizować jego umowę kataloński klub musiałby pospiesznie sprzedać część zawodników, a części obniżyć pensje - i nie chciał do tego procederu przykładać ręki. Miał dosyć niepewności, nie zamierzał, jak mówi, kolejny raz składać swojego losu w ręce innych ludzi, a nade wszystko nie chciał przechodzić przez podobny stres, co dwa lata temu (streszczam jego wywód z wczorajszego wywiadu dla „Mundo Deportivo”). Choć nie przestał być kibicem Barçy i snuł wspólne plany z trenującym ją dziś dawnym przyjacielem z boiska, Xavim, to ostatecznie nie mógł zrobić tego, co dyktowało mu serce. W świecie zdominowanym przez politykę i biznes wolność Leo Messiego tak naprawdę ogranicza się do rozmiarów boiska, po którym biega.

W Ameryce będzie „większy niż [będący skądinąd współwłaścicielem Interu Miami - MO] Beckham”, którego gra w Major League Soccer już przyczyniła się do marketingowego wzrostu znaczenia rozgrywek, z przyjściem Messiego skazanych rzecz jasna na przebicie kolejnych sufitów. W ciągu ostatniej doby jego nowej drużynie przybyło milion obserwujących na Instagramie. W tym kontekście niemal nie wypada podawać informacji, że na początku obecnego sezonu na boisku Inter radzi sobie fatalnie. Przecież sport ma w całej tej historii najmniejsze znaczenie.

Czytaj dalej
Podobne wiadomości