Pop-szama Shazama - Recenzja filmu Shazam! Gniew bogów ...

18 mar 2023

Kiedy ostatni raz widzieliśmy Billy'ego (Asher Angel) vel Shazama (Zachary Levi), ubrał rodzeństwo w trykoty i stanął na czele superbohaterskiego dream teamu. Dwa lata później heroiczna passa trwa, a katastrofy i zbrodnie to dla latającej rodzinki chleb powszedni. Nawet jeśli etatowe ocalanie Filadelfii nierzadko powoduje ból głowy u miejscowych budowlańców, współobywatele są w bezpiecznych rękach. Nastoletni heros w akcji równa się przeciętna strategia i niespożyty entuzjazm. Ten ostatni nieco opadnie, gdy okaże się, że w przypływie ignorancji Billy złamał magiczną laskę znajomego brodacza (Djimon Hounsou); to właśnie ona dotychczas trzymała w ryzach zagniewanych bogów. Wypuszczone zza krat córy Atlasa: Hespera (Helen Mirren) i Kalypso (Lucy Liu), spróbują odzyskać rodzinną własność, którą podkradła im amerykańska dzieciarnia. Spróbują także, bagatela, odzyskać władzę nad światem. Takich rzeczy nie robi się dzieciom.

Dzieciaki jednak dorastają. Wraz z dojrzewaniem w domu pojawiają się różnice. Lektura do poduszki czy ratowanie białogłowych w świetle księżyca? Przekraczanie imprezowych granic czy magicznych portali? Priorytety, od których głowy pękają i szwankują przyjaźnie, znów okażą się do pogodzenia. Wystarczy trochę przytłumić ego i szczerze pogadać z najbliższymi. Wówczas nawet obawy o bycie ciężarem dla przybranych rodziców i lęk przed ponownym porzuceniem stracą na aktualności. Gratis cenna lekcja o cnotach z prawdziwego zdarzenia: pioruny z palców może i robią wrażenie, lecz serce na dłoni i praca zespołowa sumują się w magię znacznie potężniejszą.

Sami widzicie, morały w "Shazam! Gniew bogów" skopiowano z pierwszej części, a autorzy tekstu (Henry Gayden, Chris Morgan) nie celują w Oscara za scenariusz oryginalny. Lekcja o kroczkach ku dorosłości nie wymaga myślowej rewolucji. Będę się zresztą upierał, że najlepszą energię film ma w osadzonej w codzienności ekspozycji, gdy riposta na szkolnym korytarzu trafi, w kogo trzeba, a nowa licealistka z uśmiechem jak ze snów (Rachel Zegler) zwróci na szaraka uwagę. Wówczas ekran kradnie – zero niespodzianki – Jack Dylan Grazer jako Freddy, najbliższy przyjaciel Billy'ego. Mimika, głos i język ciała chłopaka sugerują ciężkie ADHD, libido zamiast motywacji, a w głowie mieszankę popkulturowych linków i humoru, od której zabolą Was przepony.

Szkoda, że szkolne korytarze znikają tak szybko, a tamtejsze perypetie tracą na ważności. Twórców interesują raczej burzenie budynków i przechwalanie się budżetem. Wówczas motywacje złych bogiń kurczą się do rozmiaru sloganu. Trudno o zapadający w pamięć aktorski błysk, gdy nie ma tekstu, z którym odtwórczynie mogłyby się zmierzyć. Co z tego, że dialogowe starcia opierają się na samogrającej komedii charakterów – kontraście mitologicznej powagi i współczesnych mrugnięć okiem – skoro w scenach akcji konflikt razi inscenizacyjną rutyną. Przypomina grę w wojnę: ktoś ma kartę o większej mocy, ktoś zachowuje więcej kart, bijemy się. Pod tym względem mamy więc do czynienia z DC-Comicsowym średniakiem, w którym nadmiarowe slo-mo i CGI przehandlowane zostały kosztem logicznej przejrzystości widowiska. Reżyser David F. Sandberg w scenach pomyślanych jako najbardziej efektowne nie daje nam zorientować się w przestrzeni. Na ekranie niby trwa wyścig z czasem, bohaterowie skaczą po realnych i cudownych lokacjach, lecz trudno o podtrzymanie stawki, gdy zasady magicznych poczynań raz po raz wyciągane są z kapelusza. W efekcie raczej hałaśliwy niż wystawny finał dłuży się niemiłosiernie, punktów kulminacyjnych jest o kilka za dużo, a walka między dobrymi i złymi przypomina odhaczanie obowiązkowych punktów z filmu, który wielokrotnie już widzieliśmy.


W sequelu opowieści o wkraczaniu superbohaterszczyzny w życie geeków popkulturowych szaleństw jest pod dostatkiem. Cyklop, smok i jednorożec? Jest cały ich zwierzyniec. Komnaty życzeń, jabłuszko z rajskiego ogrodu i wszystkowiedzące pióra w największej bibliotece świata? Jak najbardziej. Miasto zamienione w wielki pop-artowy kalejdoskop? Nie inaczej. Pochwała śmieciowego jedzenia i tęczowych słodkości? Poczujecie się jak w domu. Widzieliście już co prawda mądrzejsze widowiska, byliście mocniej przykuwani do ekranu, karmiliście się mniejszą ilością blockbusterowych schematów, lecz bezpretensjonalności "Gniewowi bogów" nie odmówicie. A ta, obok ciężarówki sytuacyjnych gagów i aktorskiego duetu Levi-Grazer, nawet jeśli nie trzyma tego chaosu w ryzach, sprawia, że łatwiej przymknąć na niego oko.

Czytaj dalej
Podobne wiadomości
Najpopularniejsze wiadomości tygodnia